Tytus Chmielewski, student budownictwa z Wydziału Inżynierii Lądowej i Środowiska Politechniki Gdańskiej, w ramach wygranej w konkursie WILiŚ ADVENTURE 2023, odbył podróż rowerową przez brazylijską dżunglę, z Kurytyby do Rio de Janeiro. Teraz opowiada o tym, jakim wyzwaniem była dla niego sześciotygodniowa wyprawa do Brazylii i… w głąb siebie, o determinacji w spełnianiu marzeń i o powrocie do studenckich obowiązków.
[ROZMOWA Z TUTUSEM CHMIELEWSKIM]
Tytus, witaj z powrotem na Politechnice Gdańskiej. Jak wraca się z takiej wyprawy - wyprawy życia - do domu i na uczelnię?
Przyjechałem i od razu byłem chory, ale jest już lepiej. Może cieplejszy klimat jest dla mnie lepszy... A teraz jeszcze spadło mi na głowę wiele uczelnianych obowiązków, muszę nadrobić dwa pierwsze tygodnika października. No, i trzeci semestr się zaczyna.. Nie jest łatwo.
Ale jesteś z siebie dumny?
Jestem zdumiony tym, co zrobiłem i ciągle nie mogę w to uwierzyć. Wszystko poszło po mojej myśli. Ten wyjazd był idealny pod każdym względem. Każdy, kogo spotkałem, chciał dla mnie dobrze i starał się pomóc. Zostałem obdarzony opieką w każdym miejscu, w jakim się zatrzymałem. W każdym mieście, miasteczku, w każdej wiosce i wsi wzbudzałem ogromne zainteresowanie. Nie często widzi się tam „gringo” takiego, jak ja: młody, chudy chłopak z Polski przemierzający samotnie Brazylię na rowerze. Totalna abstrakcja. Każdy, komu mówiłem, po co tam jestem, robił wielkie oczy. Zanim przyleciałem, wiedziałem, że Brazylijczycy są bardzo pozytywni i pomocni, ale są też ci mniej przyjaźni, tacy, który będą chcieli wykorzystać moją bezbronność. Na szczęście z tymi drugimi się nie spotkałem. Miałem bardzo dużo szczęścia, ale też byłem czujny jak nigdy. Oczy miałem non stop otwarte i ograniczone zaufanie, lecz czasem podejmowałem też duże ryzyko, jak jazda za nieznajomym do jego domu w Morretes albo nocleg u lokalsów w parańskim rezerwacie, w jednym z najbardziej niebezpiecznych państw świata…
Czy tak wyobrażałeś sobie tę podróż? Czy Twoje wyobrażenie o wyprawie rowerowej przez Brazylię, nim wygrałeś konkurs WILiŚ ADVENTURE, spotkało się z rzeczywistością?
To był skok na bardzo głęboką wodę i ogromna presja. Lądując w Kurytybie w dwóch sakwach miałem cały swój dom. A jakakolwiek inna moja rzecz, czy znana mi osoba była kilkanaście tysięcy kilometrów ode mnie. Sprzętowo byłem przygotowany bardzo dobrze, bo niczego mi nie zabrakło, miałem wszystko, co było potrzebne od apteczki, po różne sprzęty, ubrania czy kartusz gazu. Rower jednak był przez to bardzo ciężki, o czym przekonałem się dopiero w Brazylii, bo nie przetestowałem tego wszystkiego w Polsce. W efekcie często dojeżdżałem do celu ostatkiem sił i na ostatnią chwilę. Nadrabiałem konsekwencją i codziennie realizowałem obrany dzień wcześniej cel. Najbardziej jestem zadowolony z tego, że dałem radę psychicznie. Przygotować się fizycznie i sprzętowo jest łatwo, ale jakbym miał powiedzieć, co jest najważniejsze w takiej przygodzie, to na pewno jest to głowa. Trzeba być bardzo odważnym lub głupim, żeby się na coś takiego zdecydować. Codziennie myślałem o tym, do której z tych opcji jest mi bliżej. Doszedłem do wniosku, że obie opcje wzajemnie się nie wykluczają i mogę być dobrym przykładem ich połączenia. Było to na pewno bardzo szalone, ale to właśnie czyniło podróż tak ekscytującą. Gdybym miał zrealizować tą przygodę jeszcze raz to niczego bym nie zmieniał.
A sam projekt WILiŚ ADVENTURE, w którym wziąłeś udział? Trzeba było trochę zawalczyć o to, żeby wyjechać. Najpierw swoją osobowością i pomysłem na podróż musiałeś pokonać konkurencję. Później wszystko zaplanowałeś, zebrałeś sprzęt, prowiant, no i w końcu wyjechałeś. Samotnie.
Spontanicznie podjęta decyzja o wzięciu udziału w tym fantastycznym konkursie może i była nawet jedną z lepszych w moim życiu. Może zasiała we mnie ziarnko podróżnika niczym Marek Kamiński, który był w komisji konkursowej i pomagał decydować o tym, że mój projekt zwyciężył. To mój autorytet. „Towarzyszył” mi wielokrotnie w mojej podróży – myślałem o jego podróżach na bieguny, o tym, żeby się nie bać, nie poddawać. Wiem, że ciężko będzie mi to przebić. Chciałbym kiedyś odbyć podróż chociaż trochę zbliżoną do tej, ale nie wiem co musiałoby się podczas niej wydarzyć, kogo musiałbym spotkać i gdzie musiałbym się udać, żeby dorównać jej poziomem. Zakochałem się w Brazylii i był to najlepszy czas w moim życiu. A wszystko poszło zgodnie z planem, który wymyśliłem na konkurs, praktycznie na ostatnią chwilę. W dwa wieczory napisałem palcem po mapie projekt niesamowitej przygody. Podróży, o której będę opowiadał wnukom. Sam jestem zaskoczony, że „na szybko” wymyśliłem trasę, której myślę, że nie powstydziłby się żaden podróżnik. Było wszystko — góry, dżungla, plaże, wyspy, wielkie miasta, rzeki. Totalnie różni, wyjątkowi ludzie — od bardziej „europejskich” w Paranie, po bardziej szalonych i spontanicznych cariocas, mieszkańców Rio. To jest dla mnie historia na film. Rio od zawsze było moim marzeniem, ale to było coś jak polecieć na Księżyc. Nigdy tego realnie nie planowałem, bo nie było to w moim zasięgu. Jak widać jednak marzenia się spełniają. Wystartowałem w WILiŚ ADVENTURE, bo staram się brać udział w każdym konkursie, jaki się nadarzy. Nie do końca byłem świadomy, że będę musiał stawić temu czoła. Chciałem po prostu wygrać.
Wygrałeś. Wyjechałeś i wróciłeś. Opowiedz, proszę, o przygodach ciała i ducha podczas tak wielkiej wyprawy. Co się z tobą działo w tym czasie? Zmieniłeś się?
Myślę, że samo tysiąc dwieście kilometrów na rowerze brzmi dosyć ekstremalnie, a co dopiero przez dżunglę. Fizycznie było ciężko. Była krew, bardzo dużo potu, zdarzyła się też łza. Bardzo kompletna, ale i udana podróż. Mówi się, że takie doświadczenia kształtują i uczą. Dowiedziałem się wielu nowych rzeczy o sobie, zyskałem bardzo dużo pewności siebie. Może zostałem stworzony do wielkich wyzwań? Myślę, że największą próbą była właśnie ta duchowa strona wyprawy: to, co się działo w głowie, było najcięższe do przełamania. Szczególnie na początku w Kurytybie. Zaplanowałem postój na dwa, trzy dni, a byłem tydzień, bo nie mogłem się zebrać. No i każdy mówił, że mam nie jechać Rio de Janeiro, bo do Rio jest niebezpiecznie na trasie, żebym wybrał inny, prostszy cel. Ale byłem uparty, bo przecież pojechałem spełniać marzenia. Osiągnąłem swoje cele i bezpiecznie wróciłem do domu, choć to był fizyczny i mentalny wyczyn. Sprostałem własnym oczekiwaniom i prawdziwemu dorosłemu wyzwaniu – podróży w głąb siebie, o której mówił patron projektu WILiŚ ADVENTURE Marek Kamiński. Dzisiaj już doskonale rozumiem, co miał na myśli mówiąc: „liczy się droga, nie cel”.